Pierwsze pszczoły nabyłem w 2014 roku. Od razu wiedziałem, że moje cele
będą takie jakie zostały nakreślone w powyższym akapicie. Zanim zakupiłem
pszczoły, przez dwa lata terminowałem u kilku różnych pszczelarzy. Był to
kolejno: duży pszczelarz (jak na Polskę) posiadający więcej niż 100 uli
produkcyjnych, pszczelarz hobbysta posiadający ok. 50 uli sprzedający
swoje produkty na lokalnym bazarze, pszczelarz hobbysta posiadający ok. 10
uli i bazujący na złapanych rojach, pszczelarz "ekologiczny" wywożący
m.in. pszczoły na "ekologiczną" uprawę borówki amerykańskiej i nie
używający akarycydów do zwalczania chorób i pasożytów. Praktyka u tych
pszczelarzy nakierowała mnie na powyżej opisany cel. Nie do końca podobały
mi się te wszystkie zabiegi, które trzeba wykonywać w nowoczesnym
pszczelarstwie. Najbardziej pasowała mi praktyka w pasiece tzw.
"ekologicznej".
Kupiłem pszczoły i na początku trochę po omacku, trochę intuicyjnie,
zacząłem wdrażać swoje pomysły. Do nich należało nietraktowanie pszczół
żadnymi toksycznymi środkami parazytobójczymi, pozwolenie na swobodną
zabudowę bez węzy, choć wciąż ramową, minimalizowanie przeglądów i
ingerencji w gniazdo pszczele, brak podkarmiania substytutami nektaru i
pyłku czyli m.in. brak cukru, pozwalanie na rójkę lub cichą wymianę matki,
pozwalanie na rojenie się pszczół i ich łapanie w miarę możliwości czyli
naturalne rozmnażanie się rodzin pszczelich. Ponieważ pszczoły jakie kupiłem
były oczywiście z pasiek leczonych, to używałem oprysk probiotykami wierząc,
że to im trochę pomoże odbudować prawidłową mikroflorę. Pszczoły jakie
kupiłem to były lokalne "krainkopodobne" kundelki.
Później trafiłem na kanał YT Phila Chandlera z Anglii i Davida Heaf'a z
Walii. Organicznych pszczelarzy, którzy mieli bardzo zbliżone poglądy na
pszczelarstwo do moich ale co najważniejsze - gospodarowali z sukcesem.
Okazało się, że mój pomysł na pszczelarstwo organiczne, zrównoważone i
samowystarczalne nie jest wyjątkowym na świecie, choć mimo wszystko ten ruch
jest dość niszowy. Tak poszukując dalej wymiany informacji z osobami
myślącymi trochę podobnie, trafiłem na grupy internetowe. Na bazie jednej z
polskojęzycznych grup powstało później Stowarzyszenie Wolne Pszczoły. Tam
poznałem osobiście ludzi mających chociaż częściowo podobne poglądy
pszczelarskie.
W między czasie jednak brutalna niesentymentalna natura zaczęła mi
pokazywać, co sobie robi z mojego pomysłu na chów pszczół. Wiosną 2015
roku okazało się, że moje wszystkie rodziny pszczele padły. Podwinąłem
jednak rękawy i stwierdziłem, że spróbuję jeszcze raz. Pocieszałem się, że
być może miałem pecha a za drugim razem będzie lepiej. Tłumaczyłem sobie
to tym, że miałem niewłaściwe pszczoły do takiego życia bez ingerencji. W
dużej mierze do dzikiego życia. Kupiłem nowe odkłady i osadziłem jedną
lokalnie kupioną rójkę. W między czasie studiowałem temat od praktyków ze
stron internetowych, książek oraz z prac naukowych. Prowadziłem rozmowy z
ludźmi, którzy mieli podobne zapatrywania. Podobną wiarę i nadzieję na
sukces w przyszłości. To utwierdziło mnie w przekonaniu, że
najprawdopodobniej miałem tylko pecha a taka gospodarka po wdrożeniu
jeszcze raz minimalizacji ingerencji w nowo zakupione pszczoły, uzdrowi je
na tyle, że spadki będą tym razem na akceptowalnym poziomie. A na
pszczołach, które przeżyją, możliwa będzie zrównoważona gospodarka na małą
skalę. Oczywiście na miarę pierwszych większych upadków w okresie
adaptacji. Okazało się, że metoda, którą intuicyjnie przyjąłem od
początku, aby dojść do zdrowych odpornych pszczół ma już nazwę. Jest to
tzw. hands-off beekeeping czyli pszczelarstwo bez ingerencji lub
raczej z minimalizacją ingerencji, bo jednak czasami jakieś ingerencje są
nieuniknione.
W marcu 2015 roku na forum napisałem tak:
"Wszystko zależy jakie kto ma priorytety. Jeśli ktoś akceptuje dobór
naturalny i krewniaczy oraz darwinizm społeczny i toleruje śmiertelność
swojej pasieki w 50-70% na początku a nawet 100% to droga otwarta. Mi się
podoba różnorodność podejścia. Nie uważam, że tylko ja mam rację. Po
prostu mamy inne metody to dojścia do wspólnych celów i walki z tym co
jest powszechne.
Nie upieram się, ze w przyszłości nic nie zmienię ze swojego podejścia. Pomimo swojego podejścia uważam, ze są "leki" bardziej szkodliwe i mniej
szkodliwe więc wolę jak ktoś stosuje mniej szkodliwe. Wolałbym kupić
pszczoły od takiego pszczelarza. Tak więc obu nam powinno być po drodze w
pewnym zakresie."
Wyraziłem tutaj pogląd na moje nastawienie do innych metod niż moje,
wówczas radykalne założenia, które wtedy wypróbowywałem w dochodzeniu do
swoich celów. Jednocześnie zaznaczyłem, że nie wykluczam zmian w swoim
podejściu. Konsekwentnie realizuję to po dziś dzień. Cel jest taki sam a
główną metodą jest m.in. "rozsądek" i racjonalne podejmowanie decyzji, z
których wynikają zmiany, jeśli coś nie działa według założeń tak jak
powinno. Chyba to logiczne i nie wymaga żadnych wyjaśnień.
Dość szybko okazało się w kolejnym sezonie z nowymi pszczołami, że jedna z
najważniejszych zasad pszczelarstwa bez ingerencji, czyli brak karmienia
jest nierealizowalne w moich warunkach. Chyba, że świadomie zostawię
pszczoły zimą na pewną śmierć z głodu. Pierwszego roku pszczoły nazbierały
sobie pokarmu dość ale zdechły bez mojej świadomości, prawdopodobnie z
chorób. Tym razem jednak musiałbym zgodzić się na zagładę rodzin pszczelich,
już świadomie nie interweniując, aby uratować je od śmierci głodowej. W tym
wypadku uznałem, że stracić w ten sposób znów całą pasiekę to całkowicie
bezsensowne. To była pierwsza zmiana. Zaraz za nią przyszła kolejna. Na
początku karmiłem bowiem kupowanym miodem i to wcale nie najtańszym.
Uznałem, że to jednak wychodzi za drogo wobec potrzeb pszczół. Przyszedł
czas na pogodzenie się niestety z substytutem nektaru.
W następnym sezonie realizując jednak dalej, już lekko nadwątlony, plan
pszczelarstwa z minimalizacją ingerencji pojechałem na wycieczkę po nowe
pszczoły. Tym razem oczywiście znów wydawało mi się, że to są lepsze
pszczoły do moich celów, które odwrócą tą zła passę. Były to pszczoły
lokalne tzw. kundelki od starszego pszczelarza z pasieki z wiele lat
niewymienianymi matkami pszczelimi. Niestety te nowe pszczoły na głównym
pasieczysku kolejnego przedwiośnia też wszystkie padły, łącznie z rodzinami
z 2015, które żyły drugi rok. Została się wtedy jedna słaba odizolowana
rodzina w lesie, która do dziś stacjonuje samotnie. Była to rodzina po tych
nowych pszczołach przywiezionych w 2016 roku.
To zmusiło mnie do uznania porażki, realizowanej od 2014 metody
pszczelarstwa bez ingerencji z naturalnym rozmnażaniem rodzin pszczelich.
Wiosną 2017 roku napisałem na forum, że moja metoda skończyła się porażką.
Po raz drugi zjadliwa choroba, tym razem z klasycznym efektem domina,
wymiotła mi cała pasiekę na śmierć. Niestety zagęszczenie uli na pasiece
jest dla pszczół całkowicie nieprzyrodnicze. Napisał o tym m.in. naukowiec
prof. Thomas Seeley (znawca biologii pszczół) oraz fachowcy
pszczelarstwa z sukcesami, którzy zwracają na to uwagę w praktyce
pszczelarskiej: Randy Oliver, Leos Dvorsky, Erik Osterlund, Hans
Otto-Johnse, Kirk Webster. Z tych źródeł wiedzy też korzystam w poszerzaniu
swojej. W każdym razie zagęszczenie uli na pasiece powoduje bardzo ułatwiony
horyzontalny przepływ zjadliwego szczepu czynnika chorobotwórczego po
wszystkich rodzinach. To własnie, jak mi się wydaje (być może błędnie),
spowodowało kolejny już raz masową i całkowitą zagładę na mojej dość
niewielkiej stacjonarnej pasiece. A ochroniło jedną rodzinę wywiezioną do
lasu. Rodzinę, która po badaniach morfometrycznych skrzydełek, dzięki
uprzejmości kolegi, okazała się rodziną w większości przynależną do
rodzimego podgatunku AMM. Nazywam ją aktualnie moją rodziną
surwiwalową.
Te wydarzenia zmusiły mnie do ponownego przemyślenia moich metod. Kolejny
raz musiałem jak co roku, kupować leczone amitrazowane pszczoły z zewnątrz.
Zawsze jest to dla mnie frustrujące i jest wyznacznikiem braku sukcesu.
Bowiem jak zaznaczyłem na początku, moim celem jest gospodarowanie
samowystarczalne. A poza tym wolałbym nie kupować amitrazowanych pszczół z
innych powodów. Wprowadziłem kolejne zmiany: porzuciłem naturalne
rozmnażanie rodzin pszczelich, zacząłem dzielić rodziny i to dość mocno
tworząc nawet dwuramkowe pseudo-rodziny weselne z jedną ramką pokrytą
pszczołami. Rodziny te ostatecznie, po stałym karmieniu substytutem nektaru,
zostały zazimowane jako 3-4 ramkowe rodziny. Tutaj muszę w końcu zaznaczyć,
że używam uli Warszawskich Zwykłych.
Sezon 2017 poświęciłem z jednej strony na sprowadzenie nowych genów do
pasieki a z drugiej na rozmnożenie genów po mojej surwiwalowej z lasu. Tym
razem skupiłem się na rodzimych liniach utrzymywanych w Polsce ze
szczególnym naciskiem na AMM: Kampinoska, Asta, Augustowska oraz AMC
Dobra. Sprowadziłem, dzięki życzliwości kolegi, odkład z jajeczkami po 3
różnych rodzinach w typie AMM od 2 sezonów nieleczonych. Wyhodowałem
pierwszy raz w życiu uproszczoną metodą 4 matki pszczele po jajeczkach od
mojej surwiwalowej. Trzy matki znalazły się u mnie na pasiece w odkładach
a jedną dostał kolega.
Dane z historii pasieki:
- 2014/2015: przetrwało/ zazimowane: 0/7 100% zagłady
- 2015/2016: 3/5 40% śmiertelność
- 2016/2017: 1/12 92% śmiertelność, 100% zagłady na głównym pasieczysku, padły rodziny żyjące od lata 2015
- 2017/2018: .../12
Efekt domina na głównym pasieczysku na przedwiośniu 2017 roku:
- 01.03.2017: po pierwszym oblocie żyło 7 rodzin
- 04-03.2017: żyło 6 rodzin
- 08-03.2017: nadal żyło 6 rodzin
- 14-03.2017: żyło 5 rodzin
- 31-03.2017: żyły 3 rodziny
- 10-04-2017: nie żyła żadna rodzina na pasieczysku
Jak przeszłość pokazała stanowczo zlekceważyłem siłę śmiertelnych chorób
pszczelich, które aktualnie powszechnie toczą rodziny pszczół miodnych w
Europie i nie tylko. Głównie są to dwie choroby: Warroaza i Nosemoza.
Pierwsza wywoływana przez duże porażenie pasożytem roztoczem, którego
polska nazwa to dręcz pszczeli, wraz ze wszystkimi zjadliwymi wirusami
charakterystycznymi dla dużego porażenia dręczem, które w konsekwencji
często jest śmiertelne dla rodziny pszczelej. Druga wywoływana przez
jednokomórkowe stworzenie należące, według jednej z teorii, do grzybów.
Przy czym zwykle chodzi o bardziej zjadliwą śmiercionośną odmianę Nosema
cerenae.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Komentuj śmiało, ale z zachowaniem kultury.